piątek, 3 lutego 2012

Portret Mazura jedną kreską rysowany

Z zeszytu do geografii Rosity (U schyłku II wojny światowej dzieci z bombardowanych miast niemieckich były „deportowane” do innych, spokojniejszych miejsc, między innymi na Mazury. Przed taką „emigracją” były instruowane na temat kultury i obyczajów panujących w rejonach, w których miały zamieszkać):
„(...) Mazurzy są skromni, zabobonni i przebiegli (…), zacofani, mieszkali często w jednej izbie ze zwierzętami, używali drewnianego pługa, jedli z drewnianych talerzy.” Ponieważ człowiek zawsze tu był częścią przyrody - „w bruzdach naszych kartoflisk leżeli pijacy”. Anatomicznie: „mamy okrągłe głowy i krępą budowę ciała” i chodzimy „przeważnie zakutani na szaro”. Taki portret Mazura narysowano dzieciom z Bremy.
(Siegfried Lenz Muzeum Ziemi Ojczystej, Borussia 2010)
Socjologicznie wypadło by to mniej barwnie – Mazur na wsi mówił przeważnie po polsku, był ewangelikiem, uparty, oschły w obyciu, miał skromne wymagania, nie przeciwstawiał się naturze – żył jej rytmem. Mieszkaniec miasta mazurskiego rozmawiał w języku niemieckim, wierny odległym cesarzom miał swoich bohaterów narodowych. Ale nie o cesarzach chciałem, by obrazka nie rozmywać...

Rzecz w tym, że linie kreślone w zeszycie Rosity, splątane już wcześniej dwoma nacjonalizmami, w końcu, w 1945,  rozerwały się. Resztę próbowano dorysować inną kredką. Ten obrazek już się nie uda. Zapomniana jest gwara mazurska; częściej słychać melodię mowy Wilna i Grodna. Nikt już nie potrafi zaśpiewać Wild flutet der See (to był nieformalny hymn Mazur).
Chyba trzeba wziąć nową kartkę.

A na tej kartce narysujmy osobę nieco nostalgiczną (bo przybyłą skądś, coś gdzieś zostało. Jeśli nie wszystko, to jakaś część rodziny.). Narysujmy wzrok gdzieś w dali zawieszony (bo dal mamy piękną, choć wzgórzami i lasem zamkniętą prędzej niż na równinach ziemniaczano-żytnich).
Mazura narysujmy, lub Mazurkę może, w ogień wpatrzonych (bo ogień ciepło daje, dym wonny i łączy z dzieciństwem. Ogień pożyteczny jest, pracowity. Wędzi nasze ryby, daje nam otuchę i światło podczas chłodnych nocy z wędką lub biwakowych nocy.) Na pewnym grudniowym spotkaniu miłośnicy ziem tutejszych niejako nalegali, aby nostalgia i sentymentalizm nieprzesadny były w rysach wyraźne.
Ale w oczach namalujmy jakieś małe iskry skryte, bo licho w nas nie śpi.
Teraz domalujmy sporo dumy, usta zatnijmy ruchem ostrym, ale postać przygarbmy całą. Bo biednie tu i żeby żyć, trzeba się nie dać. Duma przyda się, gdy trzeba będzie w Warszawie odpowiadać na pytania typu „Jak znajdujemy się w takim dużym cywilizowanym mieście”.
Portret skończony prawie. Jeszcze tło, a w nim trzcina, wierzba, łódka, fale posrebrzone słońcem, mur kamienny jakiś.

A gdyby obraz mógł przemówić... mówiłby powoli, wyraźnie i wymawiałby „ł”.

„Wyzwolenie” Ełku – 21 (a może 24) stycznia 1945

Deutsches Bundesarchiv
Tak, styczeń '45 uważa się za datę „wyzwolenia” Ełku spod „okupacji niemieckiej”. Po latach pielęgnowania przez NSDAP nienawiści do wszystkich (każdy „Inny” był wrogiem, a na Mazurach wszyscy byli sobie nawzajem innymi ze względu na wielonarodowość tego regionu)  i strachu przed „azjatyckimi hordami” umiejętnie rozdmuchiwanego przez Narodowych Socjalistów, na ziemie powiatu ełckiego wkroczyła „zbawienna” Armia Radziecka. 2. Front Białoruski rozpoczął czas exodusu i zemsty po którym społeczne i kulturowe oblicze Mazur zostało wytarte „do czysta”. Cóż... prusko-polsko-niemieckie Mazury musiały paść razem z Trzecią Rzeszą.

„Zweiundzwanzig, Höringstraße.
Dom nie spalony – splądrowany.
Dobiega cichy jęk zza ściany:
to matka – ranna, ale żyje. Na materacu
Córka, dziecko jeszcze – martwa.
Dużo ich było? Pluton? Kompania?
Wszystko wedle prostych słów:
Nie zapominamy! Nie wybaczamy!
Krew za krew i ząb za ząb,
Z dziecka – kobieta, z kobiety – trup.”

Autor tego wiersza? Aleksander Sołżenicyn (Prusskije NocziPrussian Nights, NY, 1977) – w styczniu 45 oficer Armii Czerwonej „wyzwalającej” Mazury.

Na oficjalnej stronie ełckiej organizacji pożytku publicznego (i wielu innych) czytamy... „Ełk został wyzwolony w dniu 24.01.1945 r. przez wojska drugiego Frontu Białoruskiego Armii Radzieckiej, a w dniu 06.04.1945 r. został przekazany przez radziecką komendanturę administracji polskiej”.

Nie szukajmy „rocznicowych” sprawców, winnych, ofiar. Czas minął i skrystalizował się w historię. Ludzie zasiedlili puste domy i zebrali niejeden plon z opuszczonych niegdyś pól. Ale... tyle jest jeszcze na Mazurach do zrozumienia...

sobota, 10 grudnia 2011

Boże Narodzenie – mazurskie Święta Godnie

Mikołaj? Choinka? Kolacja wigilijna? Pasterka?

Z całégo serca mégo dziękuję, mój Panie,
tego casu rannégo i póki mnie stanie.
Boze! W Twym tronie, niej chwałe przez własnégo
Syna, Pana nasego, w kazdej świata stronie.
(Fragment mazurskiej pieśni śpiewanej na Jutrznię)



Wigilia na Mazurach.
Dzień poprzedzający święta Bożego Narodzenie (Gody) nie był w tradycji mazurskiej dniem szczególnym. Nawet nie zaliczany był do okresu Świąt. Nie przestrzegano postu, nie spotykano się przy wigilijnym stole, nie dzielono się opłatkiem. Smutne trochę.
Jednak… strojono dom choinką ) pod którą układane były talerze z jabłkami, piernika i i innymi dostępnymi smakołykami. Pod choinką znaleźć można było drobny podarek.

Boże Narodzenie rozpoczynało się Jutrznią (jutrznia, to czas przed wschodem słońca). Jutrznię trudno nazwać obrzędem, to forma jasełek (czyli swoistego teatru ludowego), których początku można doszukiwać się w XV i XVI wieku.
Jutrznia była uroczystością o ogromnym rozmachu. Często występowały w niej całe zastępy aniołów w białych koszulach, pasterzy z długimi laskami, pielgrzymów, królów w złoto-papierowych koronach(niekoniecznie tylko trzech), uczonych „w piśmie” z księgami dowodzącymi ich kompetencji i żaczków (a to był symbol grzecznych uczniów; trzymali się oni blisko aniołków i tak jak anieli trzymali zapalone świece). Jutrznia rozpoczynała się o drugiej w nocy 25 grudnia i trwała do mniej więcej do piątej rano. Szefami całej uroczystości, jej organizatorami i dyrygentami byli pastorzy i nauczyciele.
A po Jutrzni – świętowanie przy bogato nakrytym stole.
Tradycja jutrzni została przerwana przez tzw. germanizację, jako szczególnie niebezpieczny element podtrzymania polskojęzycznej kultury narodowej (aniołki śpiewały mazurskie kolędy w mazurskiej gwarze).

Zaginiona tradycja nie wraca. Pustkę wypełnia inna treść. Lubimy wigilijną kolację z pysznymi rybami, łazankami i wszelką mieszaniną smaków przywiezionych tu, na Mazury, z każdego zakątka Polski. Wolimy, żeby nasze dzieci odwiedzał „tradycyjny” święty Mikołaj, a nie człek kudłaty w kożuchu wywróconym na drugą stronę.
Ale… możemy być też trochę mazurscy. Nawet, gdy nie ma Jutrzni, nawet, gdy o pierwszej w nocy nie budzą na nią dzwony.
Jeśli w Wigilię na zachodzie niebo zaczerwieni się, pomyślmy: „Aniołki pieką pierniki”.
Posiedźmy sobie w pierwszy dzień Świąt w domu z rodziną i objadajmy się smakołykami – gdyby ktoś próbował nas nakłonić do jakichkolwiek odwiedzin, zwróćmy uwagę, że po mazursku „to nieobyczajnie”. Za to następnego dnia nieobyczajnym jest pozostawanie w ścisłym rodzinnym kręgu – kogoś odwiedzić mus.

Wesołych Świąt!

Narodził się Chrystus Pan,
Chrystus Pan, Chrystus Pan
ubogi pany, chtóry nad pany,
panem sam, panem sam;
niniał wcesności, by wzience włości
sprawziuł nam, sprawziuł nam.
K. Małłek – pocz. XX w.

czwartek, 10 listopada 2011

Szczęście po mazursku – niezawodny przepis

Och, któż nie chciałby być szczęśliwy? Nie wiem, jakie są najnowsze badania „amerykańskich naukowców” na ten temat, ale potocznie sądzi się, że szczęście jest stanem chwilowym. (Bo jakże odróżnilibyśmy je od innych stanów?). A co powiedzielibyście na szczęście codzienne? Spodziewacie się jakichś porad? Słusznie.
Siegfried Lenz w swoim „Muzeum ziemi ojczystej”* (Nie przeczytaliście jeszcze? A prosiłem!) opisuje postać naukowca o nazwisku Doliass, który prowadził badania nad szczęściem Mazurów (czas: niedługo po referendum – lata dwudzieste minionego wieku). Ów uczony podczas swoich skrupulatnych badań znalazł człowieka szczęśliwego codziennie. Mało tego, posiadał on (spisany nawet) sposób na szczęśliwość, a przepis miał czas sprawdzić, bo był już w wieku słusznym. Lenz nazywa owego Mazura Paulem Plagą. (Nazwisko może być zmyślone, nie doszukujcie się koligacji. Fantazją może być też cała reszta, ale tego nie będziecie wiedzieli, dopóki nie sprawdzicie.)
Zasada szczęścia polegała na wierze, że każdy dzień tygodnia przynosi jakieś dary i ma jakieś wymagania. Ludzie, którzy działają wbrew temu prawu nigdy szczęśliwi nie będą. Rzecz w tym, by te prawa znać i o nich pamiętać (kartka na lodówce).
Dalej będą cytaty Lenza zmieszane z dziegciem komentarzy autora blogu....
Poniedziałek "nie lubi, jeśli już od rana piłować albo rąbać drzewo, wówczas może się zdarzyć nieszczęście wśród znajomych. Kto podejmie nową pracę, temu rok będzie się dłużył”. Pamiętajcie, jak coś zaczynać, to nie w poniedziałek! „Kto zabije kurę, będzie musiał zabić trzy, bo wieczorem zjawią się goście, którzy zostaną na tydzień.” A teraz ważne dla solenizantów jubilatów i innych celebrujących coś tam: „Kto przyjmie prezent od kobiety, powinien wieczorem pościć.” Plaga nie precyzuje rodzaju prezentu, więc myślcie, co chcecie.
Wtorek (zwany dawniej kartofelkiem)
„Kto je mięso - pieczone lub gotowane – musi się liczyć w ciągu roku z bólem zębów trzonowych”. Pozostałe wtorkowe dary i żądania są raczej pomyślne. Kto wypędzi bydło w pole (pamiętacie, z bydłem byle nie w poniedziałek), temu przyrośnie na wadze (bydło!). Posadzona na jajach kura również spowoduje przyrost dobroci. „Kto pójdzie na targ, nie pożałuje” (No jasne, skoro wtorek był dniem targowym. Wreszcie... „W piecu chleb się nie spali”.
We wtorek nie zawieramy związków małżeńskich (grozi niezgodą małżeńską), nie kichamy rano (sprowadzi to ciężką chorobę) i dobrze zamykamy drzwi i okna – możliwy rozbój.
Środa – dobry dzień na przeprowadzki, sianie buraków i pszenicy. Sprytnie byłoby również w ten dzień dać na zapowiedzi, a najsprytniej liczyć pieniądze. „Przy przeliczaniu odłożonych pieniędzy może się zdarzyć, że się znajdzie więcej, niż się odłożyło”. Tak, środa jest dniem trwałych efektów. „To, co się naprawi, więcej się nie popsuje” ale „Kto się zarazi, będzie długo chorował”.
Czwartek – okrutnik „bierze i daje jak żaden inny dzień”. Wszelkie rygory powinny być surowo przestrzegane, a więc: nie czeszemy się wieczorem, nie wylewamy wody przed dom, nie przędziemy, nie kopiemy przed świtem grządek (ale kto by kopał tak wcześnie). W czwartek jednak bardzo wskazane jest spotkać „mężczyznę o grubych wargach”. Wtedy czym prędzej zarzucajmy sieć (jakąś sieć, coś snujmy, planujmy, zastawmy na kogoś pułapkę, zagnijmy parol) – nie pożałujemy.
Piątek (na Mazurach dzień ślubów)
Tu moje ulubione! „Kto śpiewa przy wstawaniu, temu galareta nie stanie”. Wierzcie mi, przestałem śpiewać i pomaga. Piątek, oprócz nielicznych wymagań, niesie wiele cennych darów: „Kto podejmie nową pracę, temu rok nie będzie się dłużył”. Dobrze jest też wykonywać drobne domowe zajęcia (np. pleść kosze, wiązać miotły, załadować i włączyć zmywarkę). Poza wymiernymi i doraźnymi korzyściami są duże szanse na odnalezienie dawno zgubionych narzędzi.
Sobota – zakupy w drogerii.
Zapowiada się przyzwoicie – znów jest wiele prac, których lepiej nie wykonywać (a więc uzasadnienia dla błogiego drobnego leniuchowania). Nie przędziemy (mięso w lodówce straci termin ważności), nie zaczynami nic nowego (stracimy cały drób – gorzej, jeśli drobiu nie mamy), nie strzyżemy po południu owiec (to samo dotyczy pewnie członków rodziny.) - bo odmrozimy sobie palce u nóg. Najważniejsze jest, aby w sobotę przynieść mydło do domu. Najlepiej jakieś z promocji: „Kto nie dostanie od kupca kawałek mydła jako dodatku do zakupów, tego wkrótce nawiedzi plaga myszy”.
W sobotę dobrego i miłego towarzystwa szukamy tylko przy płocie.
Niedziela – dzień drzwi zamkniętych i złotego środka.
Dzień dziwny, niepewny, niestabilny. Chyba faktycznie lepiej nic nie robić, niczego nie podejmować, nie przedsiębrać ale też (!) niczego nie można zaniedbywać i lekceważyć. Dobrze, jeśli poczęstujemy gości sokiem (oryginalnie „z czarnego bzu”), rozniecimy ogień na czczo (Może choć mały papierosek przed śniadaniem?) ale źle, gdy na jagody pójdziemy za sroką, a na grzyby z nożem. Musimy dokładnie zamknąć drzwi od szaf (wiecie... ma to związek z symboliką pochówku, nie mówmy teraz o tym). Na koniec: w żadnym, ale to żadnym wypadku nie dotykajcie cepa! Tylko nie cepa!

Życzę powodzenia w kształtowaniu codziennej szczęśliwości.

*Siegfdried Lenz "Muzeum ziemi ojczystej", tłum. E. Borg, M. Przybyłowska, BORUSSIA 2010 

czwartek, 27 października 2011

Mazurskie Halloween – czyli czym straszyć na dobranoc

Mazur się diabła nie boi
Diabuł w wierzeniach mazurskich nie był bytem szczególnie groźnym. Naiwność jego jest tak nieskrępowana, że bez trudu dało się go okpić. Pewnie znana jest (choćby z Wańkowicza) postać Smętka, przybierającego czasami wygląd Krzyżaka – dzisiaj to nazwa popularnej knajpki w Ełku.

Kłobuk (lataniec, zły) - coś za coś
Kłobuk sam wybierał swoje ofiary. Pojawiał się pod postacią zmokłej, budzącej litość kury, którą należało się dobrze zaopiekować. Lubił ciepło, ciemność i dobre jedzenie (Kto nie lubi?)
Przygarnięty, nocą przysparzał opiekunom wszelkich dóbr, kradnąc je u innych. Jeśli był niezadowolony z opieki mścił się na swoich gospodarzach okrutnie, co zdarzało się prędzej, czy później. Najlepiej nie mieć z nim nic do czynienia. Ostrożnie z czarnym drobiem! To nie żarty!

Odmianek – by dzieci dobrze się chowały
Bardzo nieroztropnie jest pozostawiać dzieci w kołysce lub łóżeczku bez kawałka stali. Takie bezbronne dziecię podstępnie może być podmienione na odmianka. Odmianka poznacie po znacznie większej głowie, więc nie ma większego problemu z diagnozą. Środki zaradcze też się znajdą, ale są zbyt brutalne, by je tu opisywać.

Zmora – co się komu śni
Zmory, to bardzo obsceniczne istoty. Według mazurskich fantazji, w czasie snu całowały (dziwne… najczęściej mężczyznę) mocno i z tzw. „języczkiem” powodując obok innych dolegliwości problemy z oddychaniem. Popularnym sposobem profilaktyki antyzmorowej było spanie na brzuchu. Zmora wtedy obrażała się na swoją ofiarę i niezadowolona szukała innej. Dziwnym zrządzeniem losu, a właściwie sił nieczystych, regułą było, że w postać zmory przeistaczały się kobiety.

Topich – czas idzie i godzina
Topich musi kogoś co jakiś czas utopić. Jest to nieuniknione. Ci, którym się upiecze (tym razem) słyszą wołanie: „Czas idzie i godzina, a człowieka nie ma”. Ci są bezpieczni. Gorzej z tymi, którzy topielczego zaśpiewu nie słyszą – to oni zostali wytypowani. Na Mazurach uważajcie na buty, czapki i inne przedmioty rozwieszone na nabrzeżnych gałęziach. To przynęty. Nie jest więc rozsądnie, widząc wiszące fatałaszki, zakradać się by pannę w jeziorze podglądnąć.

Wilkołek – wszystkiemu winni chrzestni
Wilkołak mazurski jest niezbyt groźnym potworem. Jego działalność ogranicza się do szkód wyrządzonych bydłu. Twór ten, to nie demon, ale podobnie jak zmora, przeobrażony człowiek – zawsze mężczyzna. Postać jego jest oczywista – wygląda jak zwykły wilk.
Jeśli podczas chrztu chrzestni myślą o głupotach, a szczególnie o zabobonach, w które oczywiście wierzyć nie wolno, skutek może być właśnie taki.

Istnieje jeszcze szerszy panteon dziwactw i cudactw. Jest mamun, krasnoludek (zżerający płuca), macica, babojędza (pożyteczna wychowawczo stwora) i są wreszcie kautki (wyobrażane teraz jako krasnoludki). Dzisiaj prawie nikt na Mazurach nie pamięta dawnych strachów. Dziwne, ale jako na wskroś tubylczą postać uważa się poczciwego, importowanego głównie z Kaszub diablika Smętka. Dawane strachy zostały zastąpione nowymi. Ludzie boją się teraz utraty pracy, nieżyczliwych sąsiadów, krzywdzących decyzji urzędów i fotoradarów.
Jednak… warto dzieciom opowiedzieć bajkę na dobranoc inną niż „chore sąsiadów sny”.

wtorek, 18 października 2011

Siegfried Lenz - honorowy obywatel Ełku od dziś

Dzisiaj (18 października)  wydarzyło się coś istotnego z punktu widzenia mieszkańców naszego miasta. Tytuł honorowego obywatela Ełku odebrał osobiście Siegfried Lenz. To ważna postać dla ełczan. Nie tylko pisarz, autor "Muzeum Ziemi Ojczystej" lub "Lekcji niemieckiego" ale i orędownik dialogu Polaków i Niemców.
Nie, to nie tak. To bardziej skomplikowane. Powodów uznania dla Lenza jest w nas więcej, trudno je streścić. Musicie przeczytać "Heimatmuseum". To apel o uszanowanie prawdy i historii, mojej, cudzej, Waszej, jakiejkolwiek. Apel o niewykorzystywanie wspomnień i nostalgii w celach niegodziwych, o powstrzymanie się przed manipulacją przeszłości w imię jakiegokolwiek i czyjegokolwiek interesu.
Pewnie pojawi się wkrótce wiele opinii o tym wydarzeniu. Niektóre będą może kontrowersyjne. Może ktoś coś będzie zarzucał, krytykował... może mącił. Nic nie szkodzi. Jakaś propaganda istniała zawsze. 
Ach, jak wspominałem, szczęśliwi, którzy mieli zaproszenie na imprezę. Była przepiękna. Oprócz samego Lenza, zaszczycił nas Ambasador Niemiec w Polsce, Konsul, burmistrz Nettetal (a nie wspominam o lokalnych władzach miejskich powiatowych i wojewódzkich). Dużo muzyki fortepianowej, dużo pięknych obrazów, dużo emocji.

czwartek, 13 października 2011

Dzień Nauczyciela, czyli rzecz o tym jak „Bez rózgi nie łuchowasz dobrych dzieci”

Autor: Ja
Założę się, że jeśli ktoś ma wizję IX-wiecznej edukacji na Mazurach, jawi mu się obraz nauczyciela Niemca, karykaturalnie nakreślonego na tle wiązki łozinowych rózeczek, herbartowsko wtłaczającego treści w stawiające słuszny patriotycznie opór jasnowłose głowięta.
Rzeczywistość nieco inaczej wyglądała. Od czasów krzyżackich istniały szkoły katedralne, klasztorne, kolegialne, a nawet parafialne (najbardziej znane działały w Nidzicy, Olsztynku i Ełku). Nie powinno to być jednak wielkim zaskoczeniem. Kościół w całej Europie był prekursorem zorganizowanego systemu nauczania. Król Fryderyk Wilhelm (Był taki król? Nasz był.) zarządził obowiązek nauczania dzieci wiejskich (XVIII w.). De facto obowiązek szkolny obejmujący dzieci od 6 do 14 lat. A my potępiamy (byłą?) Panią Minister, która chciała posłać sześciolatki do szkoły! Fe! Nieładnie!
Dzieci w szkołach wiejskich uczyły się głównie po polsku. Jeśli dziwi Was ten fakt, to zauważcie, że ludność tutejsza była głównie wyznania protestanckiego. Do ważnych założeń sposobów wyznawania wiary należało prowadzenie obrządku w języku narodowym. Wydawnictwa w języku polskim były czymś normalnym. (Ale o tym może w miesiącu czytelnictwa, lub w bardziej stosownym czasie.)
Frekwencja w szkole na wsi z konieczności i innych sprytnych powodów była dość niska. Świętem wielkim było, gdy w ławie zasiadło dwanaście z piętnaściorga dzieci, które powinny tam siedzieć. Najczęściej na lekcji było 5-7 uczniów. By nie podpadać władzom oświatowym skład był zmienny – zawsze ktoś musiał być. Za niedopełnianie obowiązku szkolnego groziły kary pieniężne. Jednak... dużą pokusą opuszczania zajęć była praca przy wypasie zwierząt gospodarskich. Można było przy tym zarobić w sezonie paręnaście talarów i skalkulować bilans zysków i strat (kar komorniczych za wagary).
Nauczyciel (skólnik) na Mazurach miał kwalifikacje różne. Na wsi czasami wystarczało, gdy był nim chłop wycużny (piśmienny i czytaty), najczęściej starszy jegomość, który zimą nauczał w przystosowanej do tego celu izbie, a po pracy chodził kolejno od domu do domu odbierając swoje wynagrodzenie za pracę – posiłek. W porządnych szkołach (za Chojnackim) sytuacja nauczyciela była niepomiernie lepsza. Za pracę dostawał trochę (ok 300 kg) żyta, trochę (ok. 150 kg) owsa, tonę siana i tonę słomy. Do tego dorzucano mu nieco ziemi na hodowlę ziemniaków i innych tego rodzaju rarytasów. Ponieważ nauczyciele rzadko jedli żyto, owies i siano, hodowali krowę.
Czego uczono? Przedmioty ówczesne były podobne do dzisiejszych – pisanie, czytanie, rachunki i religia. Uczono się czytania i pisania głównie w oparciu o książki w języku polskim drukowane czcionką gotycką.
Pomimo że wizytatorzy podkreślali jak bardzo zacofana i kiepska jest uczba na wsi mazurskiej, to system nauczania przyniósł nieoczekiwany sukces. 80% dzieci w wieku szkolnym umiało czytać i pisać. Wyobrażacie sobie? 80% w XIX wieku!
Jutro Dzień Nauczyciela. Wypadało by złożyć mazurskim pedagogom okolicznościowe życzenia:

Kłańba wzielka skólnikom za zacne bildowanie, a pożytek niechli godny majom ze swoi roboty. Co by codnia eno nienso i ale jadli.

Proszę... otwieramy słowniczki....