czwartek, 13 października 2011

Dzień Nauczyciela, czyli rzecz o tym jak „Bez rózgi nie łuchowasz dobrych dzieci”

Autor: Ja
Założę się, że jeśli ktoś ma wizję IX-wiecznej edukacji na Mazurach, jawi mu się obraz nauczyciela Niemca, karykaturalnie nakreślonego na tle wiązki łozinowych rózeczek, herbartowsko wtłaczającego treści w stawiające słuszny patriotycznie opór jasnowłose głowięta.
Rzeczywistość nieco inaczej wyglądała. Od czasów krzyżackich istniały szkoły katedralne, klasztorne, kolegialne, a nawet parafialne (najbardziej znane działały w Nidzicy, Olsztynku i Ełku). Nie powinno to być jednak wielkim zaskoczeniem. Kościół w całej Europie był prekursorem zorganizowanego systemu nauczania. Król Fryderyk Wilhelm (Był taki król? Nasz był.) zarządził obowiązek nauczania dzieci wiejskich (XVIII w.). De facto obowiązek szkolny obejmujący dzieci od 6 do 14 lat. A my potępiamy (byłą?) Panią Minister, która chciała posłać sześciolatki do szkoły! Fe! Nieładnie!
Dzieci w szkołach wiejskich uczyły się głównie po polsku. Jeśli dziwi Was ten fakt, to zauważcie, że ludność tutejsza była głównie wyznania protestanckiego. Do ważnych założeń sposobów wyznawania wiary należało prowadzenie obrządku w języku narodowym. Wydawnictwa w języku polskim były czymś normalnym. (Ale o tym może w miesiącu czytelnictwa, lub w bardziej stosownym czasie.)
Frekwencja w szkole na wsi z konieczności i innych sprytnych powodów była dość niska. Świętem wielkim było, gdy w ławie zasiadło dwanaście z piętnaściorga dzieci, które powinny tam siedzieć. Najczęściej na lekcji było 5-7 uczniów. By nie podpadać władzom oświatowym skład był zmienny – zawsze ktoś musiał być. Za niedopełnianie obowiązku szkolnego groziły kary pieniężne. Jednak... dużą pokusą opuszczania zajęć była praca przy wypasie zwierząt gospodarskich. Można było przy tym zarobić w sezonie paręnaście talarów i skalkulować bilans zysków i strat (kar komorniczych za wagary).
Nauczyciel (skólnik) na Mazurach miał kwalifikacje różne. Na wsi czasami wystarczało, gdy był nim chłop wycużny (piśmienny i czytaty), najczęściej starszy jegomość, który zimą nauczał w przystosowanej do tego celu izbie, a po pracy chodził kolejno od domu do domu odbierając swoje wynagrodzenie za pracę – posiłek. W porządnych szkołach (za Chojnackim) sytuacja nauczyciela była niepomiernie lepsza. Za pracę dostawał trochę (ok 300 kg) żyta, trochę (ok. 150 kg) owsa, tonę siana i tonę słomy. Do tego dorzucano mu nieco ziemi na hodowlę ziemniaków i innych tego rodzaju rarytasów. Ponieważ nauczyciele rzadko jedli żyto, owies i siano, hodowali krowę.
Czego uczono? Przedmioty ówczesne były podobne do dzisiejszych – pisanie, czytanie, rachunki i religia. Uczono się czytania i pisania głównie w oparciu o książki w języku polskim drukowane czcionką gotycką.
Pomimo że wizytatorzy podkreślali jak bardzo zacofana i kiepska jest uczba na wsi mazurskiej, to system nauczania przyniósł nieoczekiwany sukces. 80% dzieci w wieku szkolnym umiało czytać i pisać. Wyobrażacie sobie? 80% w XIX wieku!
Jutro Dzień Nauczyciela. Wypadało by złożyć mazurskim pedagogom okolicznościowe życzenia:

Kłańba wzielka skólnikom za zacne bildowanie, a pożytek niechli godny majom ze swoi roboty. Co by codnia eno nienso i ale jadli.

Proszę... otwieramy słowniczki....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz